środa, 13 lutego 2019

Anatomia przekładu

Wśród czytelników Pisma Świętego niezorientowanych w arkanach sztuki przekładowczej panuje powszechne a mylne przekonanie, że tłumaczenie wierne to tłumaczenie dosłowne. Otóż jest wręcz odwrotnie — im dosłowności mniej, tym przekład lepszy.





Znalezione obrazy dla zapytania how to pick up chicks
Z podręcznika podrywacza
Niektórzy argumentują, że dobre wydanie Biblii winno zawierać literalnie przełożony tekst, z zaproponowanymi wieloma opcjami przekładu leksemów czy zwrotów, a czytelnik już samodzielnie dokona interpretacji. Że niby odbiorca nie znający danego języka wybierze sobie spośród zaproponowanych przez tłumacza wariantów te, które uzna za najwłaściwsze. Tyle że taki tekst w gruncie rzeczy powstać by nie mógł, nie sposób bowiem wyczerpać wszystkich możliwości przełożenia danego zdania, a nawet słowa. Jakiż wyraz istnieje w oderwaniu od kontekstu?

Mit słownika

Wielu żyje w złudnym przeświadczeniu, jakoby przekład polegał na zamianie słów i konstrukcji języka wyjściowego (języka oryginału) na słowa i konstrukcje języka docelowego (języka przekładu). I że receptą na dobry przekład jest solidny, czyli gruby słownik. Oj, nie tędy droga... W tłumaczeniu nie podmienia się mechanicznie słownikowych odpowiedników, przekład to czynność znacznie bardziej złożona: gdyby było tak łatwo, tłumaczy już dawno zastąpiłyby maszyny. Język i myślenie podlegają jednak znaczniej bardziej skomplikowanym mechanizmom.

Niepodobna zmieścić w słowniku wszystkich znaczeń danego leksemu, które by przyszły do głowy rodzimemu użytkownikowi języka, gdyż nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie wszystkich sytuacji, w jakich pojawić się może dana jednostka leksykalna (K. Hejwowski, Kognitywno-komunikacyjna teoria przekładu, Warszawa 2006, s. 35). Co za tym idzie, „nawet najobszerniejsze słowniki zawierają luki (K. Lipiński, Vademecum tłumacza, Kraków 2006, s. 139). Ponadto posiłkowanie się słownikami, a także wydawnictwami poprawnościowymi, w celu uniknięcia użycia danego słowa w niewłaściwym znaczeniu przynależy raczej do nowożytności. Dawniej słowników było znacznie mniej i tym samym znacznie rzadziej do nich sięgano, nawet obecnie jednak znaczenie leksemów należy ustalać przede wszystkim na podstawie kontekstu, nie słownika, gdyż to słowniki powstają na podstawie tekstów, nie odwrotnie. Każdy autor może rozszerzyć znaczenie danego wyrażenia, zwrotu, frazy czy wyrazu i używa języka specyficznie: ma swój idiolekt, niekoniecznie wyraża się słownikowo. Oddajmy głos przytoczonemu już Krzysztofowi Hejwowskiemu (dz. cyt., s. 29-30, 34):
Mit tłumaczenia dosłownego zakłada wiarę w mit słownika. Mit słownika to przekonanie niektórych naiwnych użytkowników o tym, że słowniki podają nam ekwiwalenty tłumaczeniowe danych jednostek leksykalnych języka wyjściowego. Wystarczy wziąć taką gotową cegiełkę ze słownika dwujęzycznego i wetknąć ją w odpowiednie miejsce tekstu docelowego. (...) Tłumacze wiedzą doskonale, że ekwiwalenty w słownikach dwujęzycznych trzeba weryfikować za pomocą różnych słowników monolingwalnych (...). Szukając polskiego ekwiwalentu angielskiego wyrazu podczas tłumaczenia, wolę często zajrzeć do angielskiego słownika jednojęzycznego, bo zamieszczony tam opis wyrazu i przykłady jego zastosowań pewniej mnie zwykle doprowadzą do poszukiwanego wyrazu polskiego niż słownik dwujęzyczny. Trzeba pamiętać, że słowniki nie odkrywają i nie ujawniają jakichś absolutnych prawd o języku i jego znaczeniu. Opisują jedynie rzeczywistość językową w kategoriach statystycznych.
(...)

Ludzie wierzą w autorytet słowa pisanego. Często sądzimy, że słowniki i opracowania gramatyczne to pełna wiedza na temat języka, przedstawiona nam przez specjalistów, którzy wiedzą wszystko. My, zwykli śmiertelnicy, nigdy takiej wiedzy nie osiągniemy, możemy jedynie do niej aspirować. W takim nabożnym podejściu do słowników znika nam z pola widzenia prosta prawda, że słowniki są pisane przez ludzi, których wiedza na temat języka choć zapewne większa od przeciętnej nie może przecież być pełna, którzy dysponują ograniczonym czasem, ograniczonym budżetem i ograniczonymi korpusami tekstów. Efekty ich działania mogą być lepsze lub gorsze, ale nigdy nie dostarczą nam pełnego opisu języka.
Barwnie i ze swadą w materii zawodności i niewystarczalności słownika wypowiada się tłumacz z portugalskiego Danielo Nogueira (tłum. Joanna Tkaczyk):
Tłumacz otoczony słownikami jest jednym z tych złudzeń, które straszą wyobraźnię laików ale i wielu tłumaczy. Sterta słowników nie czyni dobrym tłumaczem tak jak dobry aparat nie uczyni nikogo dobrym fotografem czy też posiadanie samochodu Formuły 1 nie zrobiłoby ze mnie kierowcy wyścigowego.
Ograniczyłem wiarę w słowniki. Ktoś, kto napisał to, co teraz tłumaczę, nie zawsze kieruje się słownikiem. Raczej jest zupełnie odwrotnie: słowniki niejako podążają za tym, co napisali ludzie, i zawierają jedynie użycie uważane za poprawne, jakiekolwiek jest znaczenie. Oczywiście zawierają tylko rzeczy sprawdzone. A ludzie, którzy piszą słowniki, mają również swoje uprzedzenia. (...)
Słowniki są bardzo potężną bronią i nie powinno się zostawiać ich w niedoświadczonych lub niewyszkolonych rękach. Słowniki dwujęzyczne są bardziej niebezpieczne od jednojęzycznych, ponieważ dają tłumaczom złudne poczucie bezpieczeństwa. A im większe, tym bardziej niebezpieczne: Jest ten wielki słownik, wydany przez to duże wydawnictwo i napisany przez takich specjalistów, a w nim X = Y. Więc mogę przetłumaczyć X jako Y.

Niestety, to nieprawda. W najlepszym przypadku słownik podaje, że znaleźliśmy co najmniej jeden przykład słowa X, które według naszej najlepszej wiedzy i przekonania powinien być przetłumaczony jako Y i uznany za odpowiedni do słownika. To nie znaczy, że przykład słowa X w naszym tekście należy tłumaczyć jako Y. Jest to bolesna lekcja, ale musi nauczyć się jej każdy, kto planuje w przyszłości zostać dobrym tłumaczem.
Owszem, można by wydać multiwariantywny, rzecz jasna nie wyczerpujący wszystkich możliwości, specjalny przekład Biblii z myślą o filologach (hebraistach czy grecystach lub osobach uczących się tych języków), ale zwykły zjadacz chleba filologiem nie jest i guzik go obchodzą zakresy znaczeniowe leksemów, idiomy czy składnia języka wyjściowego — i słusznie, bo od przełożenia ich na zrozumiały komunikat nie jest nieprzygotowany filologicznie (czyli niekompetentny językowo) czytelnik, lecz tłumacz filolog (znawca języka i kultury oryginału). Nie znającemu greki ani aramejszczyzny Iksińkiemu taka akademicka pomoc w interpretowaniu Pisma św. wyświadczyć by mogła wręcz niedźwiedzią przysługę z racji nieposiadania przezeń zaplecza filologicznego. Musi zatem posiłkować się różnymi przekładami, z tych zaś każdy jest interpretacją: nie da się od tego uciec.

Terminy historyczne, nieprzystawalność pojęć

Są w świecie antycznym rzeczy i pojęcia wyjaśnia Kazimierz Kumaniecki które od dawna nie istnieją już w świecie nowożytnym i nie mają w nim swoich odpowiedników; toteż tłumacz pragnąc je wiernie oddać staje od razu przed wielkimi trudnościami, z których zresztą niejednokrotnie nie zdaje sobie w pełni sprawy. (K. Kumaniecki, Nad prozą antyczną, w: O sztuce tłumaczenia, Wrocław 1955, s. 99).
Następnie autor rzuca garść przykładów. Grecki stratēgos (στρατηγός) nie może zostać w tłumaczeniu generałem czy hetmanem,  nie sposób mówić o narodzie ateńskim, jeżeli Ateńczycy nie tworzyli narodu, łaciński consul to w średniowieczu nie konsul, lecz rajca, advocatus zaś wójt (tamże, s. 99-100).

Dzieje tak się też w przypadku Pisma Świętego, gdzie pewne utarte w polszczyźnie biblijnej terminy nie przystają do dzisiejszych realiów ani nie stanowią adekwatnego odpowiednika danego leksemu użytego w oryginale. Tak jest choćby ze słowem celnik, które znaczy obecnie co innego niż w staropolskich Bibliach (pracownika państwowego urzędującego na przejściu granicznym), znacznie lepiej zaś sens greckiego telōnēs (τελώνης) oddaje dziś polskie słowo poborca. Słabo też wypadają uczeni w piśmie (Piśmie), uczeni w Prawie czy doktorowie, podczas gdy lepszym odpowiednikiem tożsamych nomodidaskalos (νομοδιδάσκαλος: Łk 5,17), grammateus (γραμματεύς: Łk 5,21; Mk 2,6; 12,28; Mt 9,3; 23,29) i nomikos (νομικὸς: Mt 22,35; Łk 10,25; 11,43.46.47) byłby znawca Tory lub znawca Pisma Świętego (nie: pisma, bo nie uczyli czytać i pisać! również raczej nie: Pisma, gdyż słuchacze nie będą dużej litery słyszeć: przypomnę, że Biblia bywa czytana podczas kazań i homilii dla niektórych ludzi jedynych sytuacji, kiedy mogą zapoznać się z jej treścią); można by też ewentualnie rozważyć — na zasadzie tzw. egzotyzacji wprowadzenie, wraz z załączeniem odpowiedniej adnotacji, terminu sofer” (l.mn. soferowie”, od hebr. soferim), jeśli o soferów w tekście chodzi. Biblijne realia są egzotyczne, pochodzą z odległych czasów ludzi żyjących niejako w innym świecie: kiedy tłumaczymy tekst pochodzący np. ze średniowiecza, występują w nim średniowieczne realia, a co za tym idzie terminy i pojęcia historyczne, które niekiedy trzeba opatrzyć stosownym glosariuszem, jeżeli współcześnie nie mamy odpowiednika określonej funkcji, przedmiotu czy zjawiska.

Łatwiej zrzynać, niż ruszyć konceptem

Tłumacze zbyt często zakładają ręce i asekuracyjnie papugują rozwiązania poprzedników, tymczasem uczciwie podchodząc do rzeczy, winni zweryfikować, czy aby na pewno dane słowo lub zwrot rozumiano dotychczas należycie, nawet gdyby tradycja określonej wykładni i rozwiązania przekładowego sięgała setek i więcej lat. A jeśli popełniono kiedyś błędy, trzeba dopatrzeć, żeby ich nie powtarzać, choćby stali za nimi wielcy średniowieczni czy nowożytni egzegeci: jednym z takich przypadków jest powielanie, bodaj wskutek wykładni Jana Chryzostoma, niefortunnie przełożonego w J 11,33 i J 11,38 słowa embrimaomai (ἐμβριμάομαι), które tak naprawdę mówi o wzburzeniu, gniewie Jezusa, nie o wzruszeniu (zob. W. Linke, Wzruszenie czy zdenerwowanie Jezusa? Uwagi do tłumaczenia J 11,33.38, czyli tłumacz samotny wobec tradycji, w: Polszczyzna biblijna, t. 1, Toruń 2009, s. 203-222).

Z takim lenistwem intelektualnym mamy zresztą do czynienia na polu przekładu nie tylko Biblii, lecz także, aczkolwiek w znacznie mniejszym stopniu, starożytnych filozofów. Przykładem trudności translatorskich są chociażby słynna grecka arēte i łacińska virtus, wcale niekoniecznie tożsame z polską cnotą (zob. T. Mróz, Rara avis przekładów Platona. Eutyfron w tłumaczeniu Józefa Bocheńskiego, w: Homo moralis homo creativus, Jelenia Góra 2015, s. 125-6). U Stagiryty z kolei tytuł dzieła oddawany tradycyjnie jako Etyka nikomachejska winien brzmieć raczej O celu ludzkiego życia bądź Do czego powinniśmy dążyć?, gdyż wbrew bałamutnej ułudzie greckich ethike i ta ethika nie traktuje o etyce ani moralności (zob. L. Skowroński, Dlaczego konieczne jest nowe tłumaczenie Etyki nikomachejskiej Arystotelesa?, w: Archiwum historii filozofii i myśli społecznej, nr 56/2011, s. 53-68).

Koloryt

Nierzadko pada argument, że skoro oryginał ma swój urok i kryje tajemnice, to i przekłady dosłowne muszą dać czytelnikowi posmak owej tajemnicy oraz tzw. kolorytu lokalnego (couleur locale). Zwolennicy takiego podejścia chcą mieć do czynienia w przekładzie z efektem obcości. Koncepcja dwóch sposobów tłumaczenia wyobcowującego i przyswajającego pochodzi od Lutra i Schleiermachera. Tyle że przekład Biblii nie jest podręcznikiem do nauki greki, aramejskiego czy hebrajskiego. Tłumaczenie ma być oddaniem w języku docelowym tego, co niezrozumiałe dla czytelnika nie znającego języka wyjściowego. A za arcypotężną dawkę kolorystyki wystarczą aż nadto już same zachowania, zwyczaje, geografia i obrzędy postaci biblijnych żyjących w jakże odległych czasowo, geograficznie, mentalnie i obyczajowo światach. Egzotyzmy należy więc sobie darować, chyba że — jak pisałem wyżej mamy do czynienia ze zjawiskiem, funkcją czy przedmiotem historycznym dziś już niewystępującym.
W zasadzie w każdym wypadku można i jest bezpiecznie z semityzmów rezygnować — przekonuje Andrzej Zaborski. Język polski niewątpliwie posiada środki wyrazu ekwiwalentne środkom wyrazu języka hebrajskiego czy greki, chociaż oczywiście nie te same. („Nowe tłumaczenia Biblii a teoria przekładu”, w: Ruch Biblijny i Liturgiczny, nr 30, 1977, s. 306).

Przekład jest interpretacją

Jeszcze inni preferują przekłady dosłowne Pisma św. dlatego, że wolą być zwiedzeni literalnością tłumaczenia aniżeli wykładnią interpretatora. Tak jakby była jakaś różnica w stopniu niezrozumienia tekstu w jednym i drugim przypadku: błędna wykładnia jest błędna niezależnie od tego, czy podsunie nam ją autor przekładu niedosłownego, czy też dosłownego. A że nie można ufać interpretacji określonego tłumacza? Oczywiście! przy tak arcyważnym tekście jak Słowo Boże nie można sobie pozwolić na zdanie się na jednego człowieka. Tylko że od poszerzenia horyzontu jest lektura książek i artykułów traktujących na temat poszczególnych biblijnych zagadnień, zwrotów, leksemów czy wersetów. I naturalnie porównywanie danego ustępu w różnych przekładach Biblii. Ewentualnie można się nauczyć oryginału, skoro nie chce się być skażonym interpretacją tłumacza. Niemniej jednak nawet wówczas będziemy sobie tekst przekładać i interpretować w głowie, gdyż każda lektura, nawet w ramach języka rodzimego, jest już interpretacją (zob. M. Łukasiewicz, Pięć razy o przekładzie, Kraków—Gdańsk 2017, s. 59-88). Pisał o tym chociażby Gadamer, co widać już po wymownym tytule jego pracy Lektura jest przekładem. Czymże jest przekład, jeśli nie oddaniem w innym języku tego, czegośmy się doczytali (zob. M. Łukasiewicz, dz. cyt., s. 61)? Stefan Ingvarsson w wywiadzie dla Dwutygodnika ujmuje rzecz w następujący sposób: (...) tłumacz dokonuje interpretacji, przekład jest orzeczeniem tłumacza na temat tego, czym jest według niego oryginalny tekst.

NIE MA TRANSLACJI BEZ INTERPRETACJI — ta zasada stoi na pierwszej stronie elementarza adeptów sztuki przekładu. „[K]ażde przekładowe wykonanie oryginału jest jego interpretacją” (A. Kopacki, „Mała typologia wady”, w: O nich tutaj, Kraków—Warszawa 2016, s. 97). Uniknąć tego — powtórzmy nie sposób, czytelnicy są skazani na poznawanie odczytań tłumaczy.

Nie tylko kafir nie ma letko

Na pocieszenie (acz marne, iście godne przyjaciół Hioba) można dodać, że podobne problemy występują w przypadku tłumaczeń świętej księgi islamu. Koran w klasycznym i nieocenionym przekładzie na polski też, jak dowodzi szkic Nasalskiego, pozostawia wiele do życzenia, grzesząc dosłownością i nieczytelnością (I. Nasalski, Koran w tłumaczeniu Józefa Bielawskiego, w: Języki orientalne w przekładzie, nr 24, Kraków 2002, s. 123-131). Dla przykładu sięgnijmy do trzech konkretów ukazanych w artykule:
  1. W wersecie 68:16 czytamy: My napiętnujemy go na ryju”. Czyżby chodziło o wulgarnie sformułowany tekst o wypaleniu za karę jakiegoś znamienia? Nic z tych rzeczy: idzie o zwykłe My utrzemy mu nosa
  2. W wersecie 2:188 spotykamy niezbornie posklejane słowa: (...) i nie zjadajcie sobie nawzajem majątków nadaremnie; nie oddawajcie ich sędziom po to, by zjadać grzesznie część majątku innych ludzi skoro przecież wiecie, tymczasem oryginał znaczy: Nie pozbawiajcie się swoich majątków. Nie przekupujcie też sędziów, aby wejść w posiadanie cudzego majątku, skoro wiecie, że jest to grzechem.
  3. Werset 2:217 zaskakuje nas szkaradzieństwem: [a jeśli ktoś z was wyrzeknie się swej religii] tacy będą mieszkańcami ognia, mimo że nie chodzi tu o czczących ogień zaratusztrian, lecz o potępieńców, toteż właściwym przekładem mogłoby być: takich czeka ogień piekielny lub tacy będą się smażyć w piekle”.
  4.  
© Paweł Jarosław Kamiński 2019




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz