poniedziałek, 10 grudnia 2018

Czemu margam na przekłady

Ranga Biblii jako Słowa Bożego wymaga najlepszej jakości przekładu, a co za tym idzie najlepszych fachowców tymczasem biorą się do niej amatorzy fachu translatorskiego, aczkolwiek skądinąd dobrzy, a nawet wybitni bibliści. Co więcej, skoro Bóg dał nam ten swoisty list, to chce, żebyśmy takowy jak najpełniej rozumieli, podczas gdy złe czy koślawe przekłady wielokrotnie bardzo to utrudniają.

Choć przekładu idealnego Pisma Świętego nie ma, należy do niego dążyć. W polskich Bibliach roi się od błędów tłumaczeniowych. Księgę nad księgami przekłada się w Polsce gorzej niż pierwszy z brzegu tytuł beletrystyczny stojący na półce księgarskiej. Gdyby istniały wysokiej jakości tłumaczenia Biblii, zniknęłaby racja bytu niejednej dyskusji o jasnych i prostych w oryginale wersetach, które wskutek fatalnego przekładu bywają często rozumiane opacznie  alegorycznie, metaforycznie bądź mistycznie, byle nie właściwie ani z sensem.

Na szczęście Bóg ma i na to swoje sposoby: przez swoich ziemskich posłańców wielekroć prostuje te pokrzywione tłumaczenia, objaśniając właściwy wydźwięk danego fragmentu czy wersetu w książkach czy też ustnie, w rozmowach między wierzącymi albo w kazaniach. Niejednokrotnie też wbrew przekładowi ułomnemu bądź zgoła chybionemu Pan Bóg naprowadza człowieka na właściwy tok rozumowania za pośrednictwem Ducha Świętego. Jeśli nie znamy biblijnych języków, nie jesteśmy pozostawieni sami sobie przyobiecano nam Ducha Świętego, który wprowadzi we wszelką prawdę, ile jej na dany moment nam potrzeba.

To jednak nie powinno zwalniać tłumaczy z obowiązku profesjonalnego podejścia — bo i duszpasterze potrafią wygadywać niestworzone rzeczy, wyciągać fantastyczne wnioski i stawiać osobliwe tezy na podstawie passusów zwichniętych pod kątem translacji  czego wciąż w przypadku tłumaczenia Biblii jak na lekarstwo: jest ona przekładana przez biblistów zamiast przez wytrawnych tłumaczy z biblistami się konsultujących.

Tekst oryginalny Biblii czytany w synagogach czy w zgromadzeniu Izraela nie miał w warstwie powierzchniowej dla ówczesnych odbiorców tajemnic: komunikaty językowo były zrozumiałe, co najwyżej ich głębia mogła być nieogarniona (uczniowie nie pojmowali niektórych przypowieści, ale podstawowej warstwie przekaz takowych nie stanowił dla nich łamigłówki czy ezoterycznego rebusu). Tymczasem tekst Biblii jest dla dzisiejszych czytelników nawet na poziomie elementarnego znaczenia w licznych miejscach niezrozumiały bądź zniekształcony lichym przekładem. Nieraz wręcz bełkotliwy, skreślony niby w polskich słowach, ale zbudowany z konstrukcji niepolskich. Albo napisany kulawą polszczyzną, nie oddającą talentu i kunsztu autorów biblijnych. Lecz oto w przedmowach do Biblii lub w uczonych artykułach zacnych biblistów oczywiście zapewnia się laików solennie, że obcujemy z tłumaczeniem arcywiernym względem oryginału.

Gros polskich przekładów ma niestety charakter w znacznym stopniu literalny, tzn. kalkuje hebrajskie konstrukcje, frazeologizmy, z rzadka i szyk wyrazów w zdaniu. Na domiar złego wielu niefachowców, a nawet część biblistów uważa, że wierny przekład winien zawierać taką samą liczbę wyrazów co oryginał! Świadczy to rzecz jasna o nieznajomości rudymentów sztuki przekładu. A zatem krótko przypomnijmy: Można np. (i bardzo często wręcz należy) tłumaczyć wyraz przez grupę lub nawet zdanie i na odwrót, jeżeli tylko zachowana zostanie ekwiwalencja (...) (A. Zaborski, Nowe tłumaczenia Biblii a teoria przekładu, w: Ruch Biblijny i Liturgiczny, nr 30, 1977, s. 304).

Tłumacze Biblii zapominają lub nie uwzględniają prostego faktu, że przeciętny jej czytelnik nie uczy się greki ani hebrajskiego, toteż chce otrzymać w swoim języku zrozumiały przekład, pozbawiony hebraizmów oraz szkaradnych, niedołężnych dziwotworów. A przecież właśnie z myślą o czytelniku niefilologu powinni translatorzy realizować swoją odpowiedzialną, żmudną i niełatwą (niekiedy szalenie trudną i ocierającą się o niemożliwość), aczkolwiek przy tym niezwykle fascynującą pracę.

Jeden z wielu przykładów kalectwa i bełkotu to choćby przełożenie greckiego Ti emoi kai soi, gynai? (
Τί ἐμοὶ καὶ σοί, γύναι?) jako „Co mnie i tobie, niewiasto?” (J 2,4). Jest to po polsku komunikat niezborny. Barbaryzm pierwszej wody. Konia z rzędem temu, kto znajdzie w polskiej literaturze przykłady użycia tego kuriozalnego zwrotu. Przecież to de facto nie po polsku, mimo obecności wyłącznie polskich liter i słów! I nieistotne, że odważny i nie lada jaki tłumacz Robert Stiller się nim zachwycał (R. Stiller, Pokaż język!, t. 1, Kraków 2012, s. 313), gdyż ów zmarły przed dwoma laty poliglota miewał swoje chimery: w tej samej publikacji postulował np. podtrzymanie rozróżnienia semantycznego form tarok i tarot (s. 230-233), jak również wprowadzenie form przymiotnikowych akkadzki czy szumerski (s. 32-35) w miejsce może niekoniecznie poprawnie utworzonych (ale taki już jest język, to nie matematyka!) uświęconych uzusem przymiotników akadyjski i sumeryjski...

Wieża Babel
Kruca fuks! Wszystko przez tę zakichaną wieżę!
Spójrzmy na kilka innych przykładów spośród licznych translatorskich śmiesznostek na kartach Biblii:
  • Oddawanie remes jako płazy (np. w Rdz 1), pomimo że Hebrajczycy nie znali taksonomii Linneusza (co oznacza „płaz” od czasów tego pana, wie każdy po podstawówce) i remes jest pojęciem szerszym, a nawet nie do końca jasnym, z pewnością jednak nie tożsamym z naszymi płazami.
  • Wstawianie nerek (np. Bóg bada serca i nerki), gdy autor nie ma na myśli organu, lecz sferę emocjonalną. W wielu miejscach ST klajot bywa przekładane dosłownie jako nerki zamiast uczucia” czy serce. U Hebrajczyków nerki metaforycznie odpowiadały za sferę uczuć, emocji, czyli za to, czego źródła my, Polacy, upatrywaliśmy kiedyś w innym organie: sercu. I chociaż nie od dziś wiadomo, że za emocje odpowiada mózg, dawniejszy sposób wyrażania się nie przeminął; podobnie mimo że Kopernik wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, wciąż mówimy o wschodzie czy zachodzie słońca. Zaiste co wrażliwszych językowo czytelników biblijne nerki potrafią  przyprawić o palpitację serca, więc może warto by im tego oszczędzić?
  • Wprowadzanie cudacznej wyżyny jako ekwiwalentu hebr. bama, choć można by zaproponować: świątynię (lub ołtarz) na wzgórzu (wzniesieniu, pagórku), czy też: świątynię (ołtarz, świątynkę) postawioną (wzniesioną, zbudowaną) na wzgórzu. Naprawdę nie trzeba być geografem, żeby wiedzieć, jak kolosalna różnica jest np. między Wyżyną Lubelską a występującymi w jej obrębie, zapewne w liczbie dziesiątków tysięcy, wzgórzami. Toż to podstawowa wiedza, nie specjalistyczna. Żaden prosty człowiek nie powie o pobliskim wzniesieniu, że to wyżyna. Jak można pisać w przekładzie horrendum że ktoś pobudował czy poniszczył wyżyny? Jakiż człowiek, ba, jakiż tytan byłby do czegoś takiego zdolny?! A w Biblii Hebrajskiej idzie o zwyczajne pobudowanie bądź poniszczenie ołtarzy na wzgórzach.
  • Tworzenie kuriozalnych konstrukcji radujcie, weselcie, cieszcie się w Bogu, co daje punkt wyjścia do mistycznych interpretacji. A przecież tak łatwo o naturalny odpowiednik: radujcie, weselcie, cieszcie się Bogiem albo z Boga, bo właśnie taki sens niesie stosowna hebrajska konstrukcja.
  • Przekładanie lew haewen jako kamienne serce wbrew oryginałowi, w którym lew haewen znaczy: upór, zatwardziałość, podczas gdy polskie „kamienne serce” oznacza: nieczułość, brak litości. Hebrajskie serce bowiem jest siedliskiem intelektu, rozumu, procesów myślowych, czyli tym, co nasza polska głowa.
Błędów takich w przekładach Pisma Świętego jest niestety cała masa. Czytelnik nie potrafi sobie przez nie wyobrazić danej sytuacji, w którą uwikłani są bohaterowie, wczuć się w nią, zrozumieć zachodzących zdarzeń, a tym samym ślizga się po powierzchni tekstu, miast w niego wniknąć bez tracenia czasu i energii na dociekania filologiczne. Tymczasem tego typu mankamenty są, na tle tłumaczeń Biblii, rzadkie w przekładach powieści. Słowo Boże jakoś nie ma nad Wisłą szczęścia do profesjonałów. Wciąż pokutuje u nas stara szkoła tłumaczy Pisma św., zdaniem których im dosłowniej, tym lepiej. Krajowi przekładacze Biblii nierzadko nie mają wykształcenia lub umiejętności w zakresie traduktologii. Nie znając prawideł przekładu albo nie mając zdolności w tym kierunku, są niekompetentni, a do przekładu biorą się tylko dlatego, że są filologami, teologami bądź znawcami Pisma Świętego (realiów biblijnych, starożytnych pism okołobiblijnych, dzieł ojców Kościoła etc.) tylko że przy tłumaczeniu to zdecydowanie za mało. Zamiast być konsultantami przekładu (którym powinien się zająć biegły tłumacz), są jego nieszczęsnymi autorami.

Stąd moje powtarzające się tu i ówdzie biadania nad stanem polskich przekładów Biblii i skargi, że taki stan nie może dłużej trwać. W końcu to Słowo Boże, nie byle jaka książka przeto powinni się do niego brać tłumacze zawodowcy, nie zaś osoby legitymujące się jedynie wiedzą i doświadczeniem z zakresu biblistyki, filologii czy teologii. Dzieła klasyków, jak Flaubert, Dostojewski czy Nabokov są coraz lepiej rozumiane, a co za tym idzie coraz lepiej przekładane (i to jak nieraz prześwietnie!), tymczasem w Polsce mimo przyrostu fachowej wiedzy na temat Biblii stan jej przekładów utrzymuje się na żenująco niskim poziomie, jak gdyby postęp był niemożliwością. A przy tym każdy nowy przekład pręży dumnie muskuły i wypina pierś do orderu, mimo że powiela rozwiązania poprzedników i wprowadza na ogół kosmetyczne zmiany (vide chociażby przereklamowana Biblia ekumeniczna, skądinąd wcale pomocna w rozmowach czy dyskusjach z przedstawicielami różnych wyznań).

Rzecz jasna nie sposób przecenić polskich przekładów Biblii, gdyż Ehje-Aszer-Ehje znakomicie posługuje się nimi od wieków, zwracając ku sobie serca i umysły śmiertelników. Niepodobna przecenić wkładu polskich tłumaczeń Pisma św. w oświecanie polskiego narodu. Jednak ta Księga zasługuje na coś więcej: na to, by jej tłumaczenia przynajmniej dorównywały poziomem przekładom europejskich klasyków dokonywanym przez znamienitych polskich tłumaczy. Egzegeza i hermeneutyka są dziś daleko posunięte i bibliści często świetnie rozumieją dany fragment, a mimo to nie potrafią wyrwać się z okowów tradycyjnych rozwiązań przekładowych. Nie umieją albo boją się zerwać, gdzie trzeba, z tak często zaciemniającą klarowny obraz tekstu, wypracowaną przez stulecia polszczyzną biblijną. Nawet jeśli co poniektórzy mają na przekład świeższe, zdrowsze spojrzenie, obawiają się blamażu, gdyż szacowne grono polskich biblistów, okopane w obozie reakcji, zawsze wie lepiej.

Iksiński nie zna greki ani hebrajskiego: chciałby otrzymać w swoim języku zrozumiały przekład, pozbawiony hebraizmów i kalekich po polsku tworów. Chciałby ujrzeć sens poszczególnych wersetów napisanych poprawną i zgrabną polszczyzną. Nieco bardziej wyrobiony czytelnik chciałby ponadto dotknąć piękna zewnętrznego Biblii, o którym tyle się trąbi, lecz którego nie można uświadczyć, chyba że weźmie się do ręki leciwy już i w wielu miejscach trudno przyswajalny Psałterz Dawidów poety z Czarnolasu. (Ma się rozumieć nie wszystkie partie Pisma św. to literatura piękna: mamy też teksty techniczne, np. opis wykonania świątyni i jej sprzętów, czy fragmenty o charakterze prawniczym). A co dostaje? Pogruchotane składniowo lub pokraczne ustępy, przez których koślawość musi się mozolnie przedzierać. Przychodzi mu porać się z ciemną materią szpetnego i pokrętnego bynajmniej nie z założenia i nie w oryginale! tekstu, ponieważ tłumacz nie odrobił lekcji z przekładu i wykonał kiepsko robotę (zwyczajnie mówiąc: dał plamę). Ba, często stwarza na podstawie tych fatalnie przełożonych zdań mistyczne, fantastyczne bądź dziwaczne interpretacje, bo skoro w Biblii jest napisane tak a tak, to on, czytelnik, ma pełne prawo wysnuwać na podstawie przeczytanego tekstu określone wnioski.

**********

Na koniec jedna z wielu perełek przekładowych. W Łk 24,25 czytamy słowa zmartwychwstałego Jezusa wypowiedziane do dwóch uczniów w drodze do Emaus: O głupi i gnuśnego serca, by uwierzyć we wszystko, co powiedzieli prorocy (Biblia warszawska). Tekst jest dokładnym zaprzeczeniem myśli oryginału. O ile w przekładzie Jeszua gani uczniów za to, że wierzą we wszystko, co przepowiadali prorocy, co jest rzecz jasna absurdalne, o tyle w oryginale powodem rugania jest niewiara we wszystko, co przepowiadali prorocy. Oto jak pięknie przełożono i zredagowano współczesną polszczyzną prosty komunikat Syna Bożego.

© Paweł Jarosław Kamiński 2018

niedziela, 21 października 2018

Zbawienny upadek

Nie, nie będę tu podejmował kwestii upadku naszych prarodziców, określanego w katolicyzmie mianem felix culpa (szczęśliwej winy), która to idea pojawia się w liturgii wielkosobotniej w ramach Orędzia wielkanocnego (Exsultet):


O, zaiste konieczny był grzech Adama, który został zgładzony śmiercią Chrystusa!
O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel!


Poznałem ongiś człowieka cierpiącego na paskudną atrofię mięśni. Dziękował Panu, że dotknęło go to choróbsko, bo dzięki temu poznał go i się nawrócił. Upadek pewnego biblijnego bohatera również skutkował nie przetrąceniem, lecz właśnie naprostowaniem kręgosłupa duchowo-moralnego ad maiorem Dei gloriam.

W dziewiątym rozdziale Dziejów Apostolskich znajdujemy mianowicie sprawozdanie z podróży Saula pałającego gniewem w stosunku do wyznawców judaizmu, których jedyną przewiną było to, że uwierzyli w mesjaństwo Jeszui z Nazaretu. Saul z listami od arcykapłana udaje się do Damaszku okazać je przełożonym tamtejszych synagog, ażeby, jeśliby znalazł jakich zwolenników drogi Pańskiej, zarówno mężczyzn jak i kobiety, uwięzić ich i przyprowadzić do Jerozolimy(Dz 9,2)*.

Dysząc groźbą i chęcią mordu przeciwko uczniom Pańskim (Dz 9,1), nasz zdolny wychowanek Gamaliela (Dz 22,3), obrzezany dnia ósmego, z rodu izraelskiego, z pokolenia Beniaminowego, Hebrajczyk z Hebrajczyków, co do zakonu faryzeusz, co do żarliwości prześladowca Kościoła, co do sprawiedliwości, opartej na zakonie, człowiek bez nagany (Flp 3,5-6) ― jedzie przeprowadzić kolejną czystkę wśród nieprawomyślnych apostatów, szerzących bluźniercze nauki.

Nawrócenie świętego Pawła w drodze do Damaszku
Upadek Szawła, narodziny Pawła
I oto napotyka na drodze ― zarówno tej dosłownej, prowadzącej do Damaszku, jak i życiowej, wiodącej do duchowych przewartościowań ― przyczynę i faktyczny obiekt swoich prześladowań: samego Syna Bożego. Ta chwila diametralnie odmieni życie prześladowcy, wywracając je do góry nogami: z pogromcy chrześcijan stanie się zwolennikiem chrystianizmu, gorliwym dyscypułem Jeszui namiętnie i uparcie krzewiącym wieść o tym, że Mesjasz przyszedł w osobie zrodzonego z dziewicy cieśli z Nazaretu i łaskawie odkupił całą ludzkość, przelewając za nią krew jako prawdziwy Baranek Boży.

Jak przebiega niecodzienne spotkanie? Ciemięzca, oślepiony światłością z nieba, zwala się na ziemię (być może z konia, jak na obrazie Caravaggia) i słyszy głos: Saulu, Saulu, czemu mnie prześladujesz?. Kto jesteś, Panie? ― odpowiada pytaniem na pytanie. Na to padają słowa: Ja jestem Jezus, którego ty prześladujesz; ale powstań i idź do miasta, tam ci powiedzą, co masz czynić.

Towarzysze Saula, współsiepacze, stanęli oniemiali, głos bowiem słyszeli, ale nikogo nie widzieli (Dz 9,7). Gdy przemieniony już łaską Saul opowiadał to wydarzenie Żydom w Jerozolimie, ujął to następująco: A ci, którzy byli ze mną, światłość wprawdzie widzieli, ale głosu tego, który rozmawiał ze mną, nie słyszeli (Dz 22,9).

Relacje z rozdziałów 9 i 22 Dziejów Apostolskich wydają się sprzeczne: w 9 rozdziale towarzysze głos słyszą, w 22 zaś nie słyszą, a wszak mowa o tym samym zajściu. Czy jednak aby na pewno mamy tu do czynienia ze sprzecznością? Żeby się o tym przekonać, sięgnijmy do oryginału.

W Dz 22,9 użyty został grecki czasownik akuō (ἀκούω). Najczęściej w Biblii spotykamy się z nim w znaczeniu słyszeć, ale niekiedy ma on inne znaczenie ― także rozumieć, o czym możemy się przekonać na przykładzie 1Kor 14,2, gdzie czytamy: Bo kto językami mówi, nie dla ludzi mówi, lecz dla Boga; nikt go bowiem nie rozumie [akuō], a on w mocy Ducha rzeczy tajemne wygłasza.

Pozorna sprzeczność i tym razem, jak w tylu przypadkach, okazuje się  skutkiem niedostatecznego przyjrzenia się tekstowi przez tłumacza. Pochylenia się nad nim bez zginania pleców. Dysekcji bez skalpela.

Zagadka, która być może niektórym spędzała sen z oczu, wyjaśniona. Ot, najwyraźniej przekładacz skrewił. A potem inni koledzy po fachu powielili jego wypadek przy pracy, co w przypadku tłumaczeń Biblii jest niestety praktyką powszechną. Pisałem już co nieco w Dzień Tłumacza, dlaczego tak się dzieje.

********

Sytuacja z głosem na drodze do Damaszku przypomina zresztą historię z dwunastego rozdziału Ewangelii Jana. Gdy Ojciec na prośbę Syna Ojcze, uwielbij imię swoje! przemówił: I uwielbiłem, i jeszcze uwielbię (J 12,28), zgromadzeni odebrali to niejednakowo: Lud więc, który stał i słyszał, mówił, że zagrzmiało, inni mówili: Anioł do niego przemówił (w. 29). Nieco podobnie było też pod górą Synaj, kiedy to wypowiadanym przez Boga do Izraela słowom towarzyszyły przetaczające się po niebie grzmoty (Wj 19-20; Pwt 5).

* Wszystkie cytaty pochodzą z Biblii warszawskiej.


__________________________________________________________________

Dopisek z 20.1.2019:
Na szczęście mamy po polsku co najmniej dwa tłumaczenia, których autorzy właściwie oddali Dz 22,9:
Towarzysze moi widzieli, co prawda, światłość, lecz nie rozumieli słów tego, który ze mną mówił (przekład Seweryna Kowalskiego, Warszawa 1957).
Moi towarzysze widzieli światło, ale nie rozumieli skierowanych do mnie słów (Słowo Życia, Herrljunga 1989).
Drugie z przytoczonych tłumaczeń to wprawdzie przekład (angielskiego) przekładu, ale zawsze coś. Niestety, nowa, dość znacząco zmieniona wersja Słowa Życia (2014) idzie śladem niefortunnych przekładów, prezentując czytelnikowi rzeczoną sprzeczność.

© Paweł Jarosław Kamiński 2018

niedziela, 30 września 2018

Hieronim ― (nie)fortunny patron tłumaczy

30 września przypada Międzynarodowy Dzień Tłumacza. Patronem przedstawicieli tej profesji jest przynależący do panteonu katolickich świętych mnich Hieronim, określany przez niektórych mianem princeps exegetarum, księcia egzegetów.

Święty Hieronim
Hirek i Jorik
Skąd data 30 września? Ano w tym to dniu nie do końca wiadomego roku nasz bohater pożegnał się z życiem.

Opus magnum Hieronima stanowi przekład Biblii na język łaciński, zlecony przez papieża Damazego, którego braciszek był osobistym sekretarzem. Tym sposobem powstała tak zwana Wulgata.
Pod koniec VII wieku ― pisze Roman Zając w książce Biblia. Początek, czyli jak powstał najlepszy know how na świecie (Kraków 2016, s. 103) ― łacińska Biblia Hieronima cieszyła się już tak wielkim autorytetem, że stała się podstawową wersją Pisma Świętego w całym Kościele zachodnim i była znana jako textus vulgatus, czyli wersja pospolita, powszechna. Nam słowo wulgarny kojarzy się niezbyt dobrze, ale w tamtych czasach znaczyło ono po prostu tyle co popularny. Wulgata wyparła na Zachodzie wszelkie inne łacińskie wersje Pisma Świętego (...).
W roku 1546 Sobór Trydencki ogłosił Wulgatę oficjalną Biblią Kościoła katolickiego (tamże), zapewne po to, by chronić swój mocno nadszarpnięty autorytet, jak również przeciwdziałać rozwojowi protestantyzmu, gdyż obóz reformacyjny, popularyzując wśród mas Pismo Święte przekładami na języki narodowe, sięgał do źródeł i tłumaczył natchnione teksty z języków oryginalnych, co niekoniecznie wspierało nadtybrzańskie dogmaty.

Katoliccy przekładacze ksiąg świętych na języki wernakularne bazować musieli, według odgórnego przykazu Rzymu, na tekście Wulgaty, choć de facto ukradkiem spoglądali na innowiercze rozwiązania i wcale nierzadko się na nich wzorowali, a nawet w wielu miejscach po cichu z nich wręcz przepisywali. (Obóz reformacyjny zresztą też nie pozostawał dłużny i kopiował co smaczniejsze kąski katolickich przekładowców). Także ksiądz Jakub Wujek nie mógł przekładać Biblii na polski bezpośrednio z oryginału, lecz musiał się opierać właśnie na tekście Wulgaty i ściśle takowej trzymać. W każdym razie oficjalnie, bo już pokątnie w wielu miejscach odchodził od niej na rzecz wierności tekstowi hebrajskiemu czy greckiemu. Potem jednak mu te miejsca niestety wychwycono i poprawiono.

Celem przyświecającym Hieronimowi przy tłumaczeniu Słowa Bożego było to, aby Żydzi nie urągali już więcej Kościołom, że mają one Pisma Święte fałszywe (tamże, s. 99). Poza Biblią przekładał m.in. komentarze do proroków i dzieła Orygenesa, mimo że w tych ostatnich widział również mocno nieortodoksyjne nauki, ukryte węże (M. Majewski, Jak przekłady zmieniają Biblię. O teorii i praktyce tłumaczenia Pisma Świętego, format PDF, Kraków 2013, s. 20).

Jaką w przekładzie zasadę stosował nasz ojczulek? Nie słowo za słowem, lecz myśl za myślą, wyjawił w Liście do Pammachiusza (cyt. za: P. de Bończa Bukowski, Słowo w retorycznej teorii przekładu, w: Słowo ― kontekst ― przekład, Język a komunikacja 34, s. 22). Do Biblii wszelako tej reguły odnosić ani myślał. Wprawdzie hebrajszczyzny ani greki raczej nie traktował jako laszon hakkodesz ― świętego języka, za pomocą którego Bóg powołał świat do istnienia ― to jednak już kształt, jaki przybrały one w postaci natchnionej Księgi, najwyraźniej uznawał za przenajświętszy nawet w samej strukturze: starał się przeto tłumaczyć jak najdosłowniej, tak aby nie «uronić» (ani też «dodać»!) ani jednego słowa, nawet kolejność słów w Biblii mając za tajemnicę (A. Zaborski, Czy istnieje przekład filologiczny?, w: Języki orientalne w przekładzie, Kraków 2002, s. 80).

https://i.pinimg.com/originals/18/24/e5/1824e59d34d5e06aebfb7766a1b306ed.jpg
Hern? Pan? Cernunnos? Boruta? Lucyfer?
Najsłynniejszy babol Hieronima: rogaty Mojżesz
Efekty pracy Hieronima są rozmaite. Pokłosiem tych żałosnych jest chociażby słynna rzeźba dłuta Michała Anioła, który poszedł za fatalnie przełożonym w Wulgacie fragmentem Wj 34,29, gdzie Mojżeszowi przyprawiono rogi. Kolejnym, i to potężnym, kiksem braciszka jest przekład Rdz 3,15, gdzie po Upadku zmiażdżenie głowy wężowi zostało przypisane niewieście (co rozumiano jako prorocze słowa odnoszące się jakoby do Marii) zamiast jej potomkowi (czyli Chrystusowi): w miejsce ono (potomstwo) zmiażdży ci głowę otrzymaliśmy felerne ― by nie rzec: przekłamane ― ona (niewiasta) zmiażdży ci głowę. Wreszcie, mamy fragment Modlitwy Pańskiej, gdzie u Hieronima figuruje nieszczęsne et ne inducas nos in temptationem (i nie wódź nas na pokuszenie), czyli teza, jakoby człowieka do grzechu namawiał sam Bóg.

Dziś tłumacze polskich Biblii też papugują rozwiązania sprzed wieków (bo Tradycja, bo ksiądz Wujek, bo tamto, bo owamto), nie bacząc na to, że wiele wyrazów hebrajskich ma charakter polisemiczny i takie choćby sadzenie gdzie popadnie ciała jako odpowiednika wieloznacznego basar (ciało, człowiek, istota, stworzenie, krewny, penis) nie ma większego sensu (M. Piela, Grzech dosłowności  we współczesnych polskich przekładach Starego Testamentu, Kraków 2003, s. 40-42). Ze świątynek na wzgórzach robią kuriozalne wyżyny (tamże, s. 51-53), z rozpaczy skruchę albo zawód miłosny (tamże, s. 93-94), ze znawców Tory wychodzą im niewydarzeni uczeni w Piśmie (A. Zaborski, Dwa nowe przekłady Ewangelii na język polski, w: Recepcja. Transfer. Przekład, t. 3, Warszawa 2005, s. 194, 197), pospolite ptaki urastają do rangi enigmatyczno-poetycznych ptaków niebieskich (tamże, s. 179), chorzy określani są ― a fe! ― jako słabi lub niemocni (tamże), zamiast emocji czy serca napotykamy dla Semity wprawdzie swojskie i jasne, ale dla Polaka dziwaczne i niepojęte nerki, w miejsce rozpaczy i strachu (płacz i szczękanie lub dzwonienie zębów) pojawia się rozpacz i gniew (płacz i zgrzytanie zębów), a intelekt myli się przekładowcom z uczuciami. Idiomy bywają wielokrotnie przekładane dosłownie, przez co czytelnik w tekście, który winien być przejrzysty i prosty, dopatruje się nieobecnej głębi i ukrytych, mistycznych znaczeń. Tylko dziada i babki brak.

Taki chorobliwy stan rzeczy bierze się często stąd, że przekładają Pismo Święte nie tłumacze jak się patrzy, lecz bibliści i teolodzy, przed których niebotycznym autorytetem i świętymi racjami uginają się nawet kolana redaktorom i korektorom polonistom. Oddajmy głos nieodżałowanej pamięci orientaliście, profesorowi Andrzejowi Zaborskiemu (dz. cyt., s. 197-198):
Niektórzy bibliści i księża uważają, żeby aby tłumaczyć Biblię, trzeba być teologiem. Niewątpliwie teologiem, filologiem i tłumaczem! Nie brakuje dowodów na to, że wielu filologów oraz teologów nie umie dobrze tłumaczyć i potrafi tekst tylko objaśniać, ale to nie to samo co tłumaczyć, dawać ekwiwalentny przekład. Teolodzy i filolodzy nie będący sprawnymi tłumaczami dobrze czynią, kiedy dobierają sobie jako konsultantów specjalistów od języka polskiego. Powstaje pytanie, dlaczego konsultanci przekładów mają, jak się wydaje, ograniczony wpływ na ostateczne wersje przekładów biblijnych i innych? Powodów jest na pewno kilka. Między innymi sami tłumacze często, jak ćmy do płomienia świecy, dążą do zgubnej dosłowności i upierają się przy swoich dosłownościach do ostatka, nie akceptując opinii konsultantów.
Skutek? Lektura Biblii to żmudna robota, idzie nieraz jak po grudzie, tekst bywa w wielu miejscach nie tylko pokraczny i brzydki, ale też niezrozumiały, wzniośle ciemny (M. Piela, Jakiego przekładu Starego Testamentu brakuje w Polsce?, w: Polszczyzna biblijna. Między tradycją a współczesnością, t. 1, Tarnów 2009, s. 137-138). Wielu przeciętnych odbiorców czytanie Pisma Świętego wręcz odstręcza, bo mało co da się pojąć z niezbornie poskładanych polskich słów, przez które prześwitują nieznane ogółowi znaczenia, frazeologizmy i struktury oryginału. Na szczęście na polskim poletku translatoryki biblijnej pojawiają się nieśmiało pierwsze jaskółki zwiastujące oby jak najrychlejszą odwilż w teorii i praktyce przekładu Biblii skutych lodem nienaruszalnej tradycji i zwykłej niekompetencji.

Hieronimowe tłumaczenie krytykowali już starożytni, m.in. Augustyn z Hippony (zob. M. Majewski, dz. cyt., s. 7). Ale co tu się dziwić, skoro na patrona tłumaczy obrano nam człeka, który dzieło życia przekładał z niewolniczą dosłownością...

No dobra, trochę przesadziłem. Niekiedy jednak znacznie lepiej uwidocznić dany wątek, podkręcając go, przejaskrawienie dobra rzecz. Wbrew swoim deklaracjom nie był Hirek aż tak dosłowny. Szczęściem, praktyka w niejednym miejscu rozminęła się u niego z teorią. Niemniej jednak wybór optującego za dosłownością tłumacza na patrona tej profesji nie wydaje się zbyt trafny.

Może by zatem zaproponować kogo innego? Na przykład autora Biblii kabalistów? Nie, nie idzie mi o Golema Meyrinka ani Księgę blasku (Zohar), lecz o traktat Księga światła ukrytego (Sefer ha-Bahir), który przechrzczony na katolicyzm Żyd sycylijski, awanturnik Flawiusz Mithridates, przetłumaczył na łacinę z hebrajskiego na zlecenie Pica della Mirandoli w 1486. Mithridates przełożył wówczas dla niego w rekordowym czasie ― pół roku! ― trzy tysiące stron in quarto niezwykle trudnych dzieł kabalistycznych, w tym rzeczone Sefer ha-Bahir. Włoskiego humanistę i polihistora uczył prywatnie aramejskiego, publicznie zaś, na wszechnicach niemieckich, włoskich i francuskich, wykładał języki semickie. Do jego uczni należał być może także Johannes Reuchlin (zob. R. Pietkiewicz, Początki nowożytnej hebraistyki chrześcijańskiej, w: Studia Judaica 14, 2011, nr 2, s. 159).

Zresztą kandydatura Mithridatesa nie jest bynajmniej moja: wysunął ją nieoficjalnie Jan Doktór, jeden z trzech polskich współtłumaczy Sefer ha-Bahir, który to przekład lada moment ujrzy, nomen omen, światło dzienne.

© Paweł Jarosław Kamiński 2018-2019